Flirtowanie z Yasujiro Ozu nie przychodzi dziś tak łatwo jak z niemieckimi ekspresjonistami, nowofalową bohemą znad Sekwany czy kronikarzami amerykańskiej kontrkultury. Nawet gdyby zestawić jego filmy z utworami rodaka, Akiry Kurosawy, które Zachód importował już w latach 50. ("Tokijska opowieść" z kolei pojawiła się w amerykańskich kinach dopiero w 1972 roku!), mielibyśmy konfrontację postu z karnawałem. Kurosawa odwoływał się do anglosaskiego kanonu, do Szekspira, ale i do klasycznych westernów. Cytując kultową w pewnych kręgach wróżkę Christin, "bawił, ucząc, a nawet uczył, bawiąc". Ozu przeciwnie – choć w jego wycyzelowanych formalnie i narracyjnie filmach pasja moralisty wciąż jest zauważalna, trudno nie oceniać dziś reżysera przez pryzmat jego następców, sytuujących się z dala od mainstreamu. Nie bez przyczyny nazwisko Kurosawy odmieniają przez przypadki choćby Tarantino czy Raimi, a na związki z Ozu powołują się Wenders, Jarmusch i Auster oraz azjatyccy, arthouse’owi "ezoterycy" kamery.
Wspaniała "Tokijska opowieść" to spełniony sen dziennikarzy podających w wątpliwość sens streszczania fabuły recenzowanego filmu. Marzenie ulepione ze zdarzeń tak błahych, że nie warto o nich wspominać, a jednocześnie tak istotnych, że nie sposób zakląć ich w paru, nawet wykreślonych przy pomocy cyrkla, zdaniach. Rodzice przyjeżdżają z wizytą do swoich dorosłych dzieci. Prowincja odwiedza miasto, starzy młodych, przeszłość puka do bram przyszłości. Wielka wojna obróciła w popiół dawny porządek. Nowe społeczeństwo rozwija się prężnie, jego członkowie podążają ścieżką ku technokracji. Nie chcą pamiętać, nie chcą, by o nich pamiętano, szkoda im czasu i atłasu. W tej międzypokoleniowej relacji pozornie nic nie iskrzy. Życie toczy się od rozmowy do rozmowy. Są różnice, a jakże, młodzi nie mają dla starych zbyt wiele czasu, ale z początku wydaje się, że jabłko nie padło znowu tak daleko od jabłoni. A jednak egzystencję bohaterów porządkuje nostalgia. Nie ta, nakazująca szukać w każdym zdarzeniu powidoków złotej przeszłości, ale ta, która napełnia serce goryczą i zamienia życie w pasmo dojmującego smutku. Widać to w większości gestów bohaterów, w ich mimice, w każdym "tak", które - jak pisał Roger Ebert - zwykle oznacza "nie".
Narracyjna subtelność jest tym, co najbardziej imponuje w oglądanym po latach arcydziele Ozu. Żaden symbol nie jest tu większy niż bohaterowie, żaden nie rzuca gigantycznego cienia na cały świat przedstawiony. O rozkwicie gospodarczym Tokio dowiadujemy się z przebitek na szyldy nowo otwartych salonów urody, albo wyczytujemy wszystko z portowych panoram. Temat konfliktu pokoleń i zawiedzionych nadziei seniorów zostaje wyeksplikowany mimochodem, w scenie pijackiej rozmowy w barze, choć tak naprawdę stanowi fabularne jądro filmu. Ozu jak nikt inny potrafi uchwycić nastrój chwili, miejsca, powiązać konkretne rozwiązania formalne z elementami rodzimej kultury. Dwa najbardziej jaskrawe przykłady to słynne ujęcia z maty "tatami" i skomponowane na wzór malowideł, nieruchome kadry. Warto raz jeszcze zanurzyć się w ten świat i wyczytać z pomiędzy ostentacyjnie nieepickich wersów prawdziwie epicką opowieść.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu